środa, 24 sierpnia 2011

Na początku...

Pamiętam pierwsze hafty. Pod okiem Babci w Kobylcu. Ile ja mogłam wtedy mieć? Z 8 lat? Pewnie tak. Łańcuszkiem głównie. I mniej więcej z tamtego okresu próby na drutach, pełne frustracji i przekonania, że tosienieda. Potem jakoś zaczęło się udawać...

Potem, kiedyż ach kiedyż to było, zapewne okolice 5-tej klasy podstawówki (wiecie, jeszcze tej ośmioklasowej), moja ciocia najmłodsza Asia zaczęła mieć fazy twórcze. I się przyłączyłam. Było richelieu, mereżka, krzyżyki, było szydełko. Z tego czasu w domciu w Lesku zachowały się (jak to brzmi!) dwie serwetki (Asiu, czy u Ciebie znajdzie się coś jeszcze?). Pierwsza - haftem płaskim trochu cieniowanym bratki, brzeg pół-mereżką:




I druga, szydełkowana, przez czas już dość mocno zmasakrowana:




Później było różnie, raczej jakieś małe dłubaki typu zimowa opaska czy sweter na drutach (Beata ponoć go sobie wciąż chwali).

I w zasadzie dopiero po studiach, w czasie wakacyjnego stażu, kiedy czasu wolnego się zrobiło sporo, przypomniałam sobie o szydełku. I tak pomału, pomału... te serwetki są do odnalezienia, bo się mało porozchodziły. Dwie próbki, również z Leska - maleństwo z jakiejś resztkowej nici wyrobione:


 oraz ostatni prezent na Dzień Matki. Matko, ile ja się nad tą serwetką nabiedziłam! Częściowo wzór gazetkowy, ale że ichniejsza koronka brzegowa mi się nie spodobała, to wymyśliłam inną. Najgorsza jednak była ta gwiazda szestanstoramienna, której wzór wyliczeniowy nijak się zgodzić nie chciał, marszczyła się, zwijała, więc produkować musiałam w zasadzie na bieżąco.